BLOGGER TEMPLATES - TWITTER BACKGROUNDS »

sobota, 2 marca 2013

Rozdział I - Młoda brzoza


- Dobrze, paniczyku. To po kolei. Imię, nazwisko?
- Savagin z rodu Monferatt, wiesz przecież.
Chłopak ewidentnie się nudził. Mówił o tym jego ton, mówiły gesty, wyraz twarzy; przyglądałam mu się bez przerwy. Nawet podczas skrobania piórem po chropowatej powierzchni pergaminu, co rusz przenosiłam wzrok na jego bladą twarz. Miał niesamowicie regularne rysy, zadbaną cerę, świeże włosy – od razu widać było, że nie jest byle chłopem, który zaciągnął się jako najemnik. Zresztą... gdyby był najemnikiem, nie dostałby z pewnością opieki. Czy, jak kto woli, mentora.
- Pochodzenie? – kontynuowałam, stukając palcami o blat stołu. Zmrużyłam oczy, gdy zachodzące słońce wychynęło zza parkowych drzew.
- Gród Elaia, pod Monferatt, na północy Anarit. Dawniejż Domhan – mruknął. – Ty też stamtąd pochodzisz, nie?
- Stan cywilny? – Wypowiadając te słowa, z satysfakcją dostrzegłam, że chłopak nie przyzwyczaił się do tego, by mu przerywano. Mój wewnętrzny, złośliwy duszek wyraził wielką radość na widok jego zmieszanej miny.
- Zajęty.
Skrzętnie odnotowałam powolnie wypowiedziane przez niego słowo, po czym przeszłam do kolejnego pytania, odchylając się do tyłu na niewygodnym, twardym krześle.
- Dane osobowe małżonki?
- Nandii Odariana.
- Powtórz, proszę, bo nie dosłyszałam. I przestań kiwać się na tym krześle, bo się wywrócisz.
- Nandii. Jednorożec. Biała jest, albinoska taka, ale ładna, tylko oczy dziwne. Biega sobie, stuka kopytkami, trawkę skubie – rzekł poważnie.
Wstałam i przesunęłam gwałtownie kartkę po blacie, przypadkiem strącając najbliższą księgę. Niezrażona tym, spojrzałam blondynowi prosto w zadowolone oczy i z rozdrażnieniem dźgnęłam go palcem w nos.
- A teraz wstaniesz, zasuniesz za sobą krzesełko i wyjdziesz po nową kartę zgłoszenia. Przy czym wspomnisz panu kanclerzowi, dlaczego jej potrzebujesz i dodasz, że zdecydowanie nie nadajesz się na żołnierza, gdyż wciąż jesteś dzieciakiem – wycedziłam powoli, ważąc każde słowo. – Głupim, bezczelnym dzieciakiem.
- Czy to konieczne? – zapytał zawodzącym tonem, masując sobie skroń.
Nie odpowiedziałam. Odsunęłam się jedynie, poprawiłam opadający na twarz kosmyk i usiadłam z powrotem na krześle. Wpatrywałam się w szlachcica wyczekująco, badając jednocześnie zmieniający się z wolna wyraz twarzy. Cholera, że też nie zostałam kimś, kto bada ludzkie umysły. Psychologia, tak powinna nazywać się ta dziedzina. Szkoda, że nikt się nią nie interesuje.
Po kilkunastu sekundach chłopak wstał niespiesznie, zasunął za sobą krzesło i dumnym krokiem ruszył przed siebie. Dotarł do drzwi, a przechodząc przez nie, rzucił jeszcze w moją stronę oskarżycielskie spojrzenie. Stłumiłam śmiech i pokręciłam głową, spoglądając w uchylone okno. Czułam, że czeka mnie dość długa droga, nim zrobię z tego chłopaka porządnego żołnierza, ale skoro sam major powierzył mi zadanie – odpowiedzialne w dodatku – nie mogę zawieść. Awans i jakaś premia zawsze się przydadzą; w moim domu na przedmieściach składowisko rzeczy niepotrzebnych było o krok od wynalezienia koła. Prawie tam nie bywałam, bo brakowało mi albo czasu, albo towarzysza, albo środka transportu, by dotrzeć do domu. Dorożkarze, za przewóz poza centrum miasta, kazali sobie płacić stawki wysokości mojej pensji dziennej, wobec czego byłam zmuszana odmawiać ich jakże uprzejmym ofertom. Dzielnice wschodnie, wśród których mieściła się moja kamienica, należały do najniebezpieczniejszych w całym mieście.
A skoro już przy mieście jesteśmy, nim powróci nasz mały, mądry szlachcic, pozwolę sobie na chwilę rozpłynięcia się nad nim. Anarit – stolica całego kraju, zwącego się dokładnie tak samo, w której to swoją siedzibę ma król; miasto mlekiem i miodem płynące (przynajmniej w okresie letnim), przepełnione ludźmi, zwierzętami i straganami. Te ostatnie stały się naszym swoistym symbolem, a na targi w soboty zjeżdżała się, nie przesadzając, połowa współczesnego świata. Podczas gdy niektóre inne państwa z lubością parały się przemysłem, my wciąż mieliśmy dziwny sentyment do kupiectwa i rolnictwa, kultywując tym samym bogatą tradycję kraju. Gdy pominęło się najbiedniejsze dzielnice Anarit, to miasto można było nazwać idealnym. W centrum i na zachodzie panował niczym niezmącony spokój. Mogłeś iść nocą bez obawy o swoją sakwę, która była całkiem napełniona, bo w stolicy nietrudno przecież o pracę.
Trzeba było tylko mieszkać gdzieś na tych terenach. Ja sakiewkę trzymałam przy sercu, dłoni nie zdejmowałam z głowicy noża, ale i tak bałam się wracać sama. Rzecz jasna byłam podporucznikiem w wojsku, a to do czegoś zobowiązywało, jednak mój strach nie wynikał z bojaźni o moje życie. Ileż to obezwładnić bandziora i wbić mu nóż w pierś? To skomplikowane procedury prawne, będące następstwem przypadkowego mordu, budziły we mnie przerażenie. Znając swoją wybuchowość, wolałam nie ryzykować.
- Panno de Stava? – Młodzik stuknął mnie w czoło czubkiem palca, wyrywając z zamyślenia, przez co nie spotkał się z najcieplejszym przyjęciem z mojej strony.
- Załatwiłeś? – zapytałam oschle, wskazując mu krzesło.
- A i owszem – potwierdził dystyngowanie, wręczając mi sztywny plik kart papieru.
Westchnęłam, odbierając go, po czym potarłam zmęczone oczy. Nie miałam ochoty myśleć ani tym bardziej rozmawiać, ale po raz kolejny obiecałam sobie, że będę twarda. Jak mięśnie Hanvritsona. Oo, tak. To całkiem niezły przykład.
- Zatem raz jeszcze – powiedziałam powoli i cierpliwie. – Imię, nazwisko, miejsce dotychczasowego zamieszkania, stan cywilny.
- Savagin de Monferatt – rzekł chłopak, już całkiem poważnie. – Z Elai pod Monferatt, rzecz jasna, na terenie Anarit. Wolny. Lat dziewiętnaście. Brak doświadczenia zawodowego. Ukończona z wyróżnieniem Akademia Nauk Ścisłych w Anarit, wykształcenie wyższe – mówił płynnie, jakby doskonale znając przebieg notowania. – Jeszcze coś?
Uniosłam lekko brwi, drapiąc się czubkiem pióra po brodzie. Przeczytałam ponownie całą kartę, która miała być dowodem przyjęcia Savagina do wojska, po czym pokręciłam głową przecząco.
- Póki co, to wszystko. Dane twojego mentora pozwolę sobie wpisać osobiście – oznajmiłam mu, dając znak, że może odejść. Zajęłam się sobą, skrobiąc niespiesznie po twardym papierze, oczekując trzaśnięcia drzwiami. Nic takiego jednak nie nastąpiło. Młodzik siedział wciąż przede mną, teraz już wygodnie rozparty na krześle, z rękoma założonymi na piersi. Uśmiech na jego twarzy był w pewien sposób uroczy i zadziorny – a zadziorność była cechą, którą z tylko sobie znanych powodów ceniłam – ale nie zmieniało to faktu, że nie darzyłam chłopca ani krztyną sympatii.
- Czegoś jeszcze potrzebujesz? Naprzeciwko jest kuchnia. W ramach stażu możesz paniom pomóc – rzekłam z wolna, podpierając brodę na zgiętej w łokciu ręce.
- Osobiście chciałbym się dowiedzieć, co widnieje u pani w podpunkcie „stan cywilny” – rzekł Savagin z głupawym uśmieszkiem. I pożałował.
Dwie sekundy później leżał na podłodze, obdarzając sufit wzrokiem pełnym bezradności, z rękami rozłożonymi na płasko, pod idealnym kątem prostym w stosunku do ciała. W tym momencie mogłam uwierzyć, że studiował matematykę.
I, uprzedzając pytania, to nie moja wina - nie mam wszak mocy nadprzyrodzonych i rzucać młodocianymi chłopcami. Ja tylko w niego rzuciłam książką. Mówiłam miliony razy, by nie kiwać się na krzesłach, prawda? Mówiłam. Szlachcic nie słuchał, to niech cierpi pod moim stalowym wzrokiem. Mówią w końcu, że człowiek uczy się na błędach.
A że tom Encyklopedii Powszechnej waży sobie nieco, to już naprawdę nie moja wina. Armaud Olivera i jego studentów gańcie za stworzenie takiej księgi.

*
Spacerowaliśmy we dwoje po podwórzu zamku, podczas gdy słońce leniwie chyliło się ku linii horyzontu, znikając niespiesznie za budynkami należącymi do króla i królewskich podwładnych. Podzielony na kilka stref teren Wysokiego Grodu, jak powszechnie zwykło się nazywać najwyżej osadzoną i najbogatszą część miasta, był naprawdę interesującym miejscem. I mówię to jako osoba, która potrafi znudzić się występem cyrkowym, uważanym przecież przez większość ludzi za wydarzenie naprawdę ważne. Mogę znudzić się praktycznie wszystkim, ale jakimś przedziwnym zbiegiem okoliczności miejsce, w którym przyszło mi żyć, wydaje mi się najzwyczajniej w świecie ciekawe.
Dziś wokół kręciło się mnóstwo adeptów pobliskiej szkoły sztuk magicznych – w których zapał nie śmiałam wątpić, w umiejętności owszem – oraz młodych wojów z naszej strefy. Kobiety, mężczyźni, ubrani elegancko, przechodzący, ćwiczący na rozsianych po podwórzu przyrządach, na wpół roznegliżowani, romansujący, samotnicy, członkowie Klubu Żywych Szachów (dość niewiadomego pochodzenia), kilku czarnookich mnichów i dwie zabłąkane studentki z Katedry Języków Starożytnych, które do złudzenia przypominały ówczesne boginki.
I, kiedy próbowałam przybliżyć Savaginowi wspaniałość królewskiego majątku – przez co rozumiem nie skarby, a dobytek i tutejsze ziemie, jakie ów dzierżył w posiadaniu – doszłam do smutnego wniosku, że ten chłopiec jest niereformowalny. Krocząc u mojego boku, zdawał się mnie nie słuchać. Zdawał się nie być zainteresowany tym, co mówię. Trzymając się za obolałą klatkę piersiową, która dziś z pewnością obrosła w wiedzę, zderzywszy się z Encyklopedią, oglądał się za każdą przechodząca kobietą i, co mnie zadziwiło – za wieloma mijającymi nas mężczyznami. Zaczynałam się obawiać, czy aby na pewno wszystko z nim w porządku. Gdy obdarzył pociągłym spojrzeniem jedną z domniemanych boginek, nieco się uspokoiłam, ale chwilę potem dostrzegłam, jak wbija wzrok w modne buty mojego znajomego i postanowiłam, że przestanę myśleć. Tak będzie lepiej. Dla nas obojga.
- Młody stażysto – rzekłam do niego, palnąwszy go ułamek sekundy wcześniej w tył głowy rozprostowaną dłonią. – Jeśli nie jesteś zainteresowany moimi wywodami, możemy przejść do rzeczy, a ja po prostu objaśnię ci, na czym rzecz polega i wyłuszczę wszystkie obowiązki, które będą do ciebie należeć.
- Uczyńmy to szybko, chcę już mieć wolny czas – westchnął Savagin, ziewając ostentacyjnie i posyłając uwodzicielskie oczko w stronę młodej żołnierki, która ostrzyła opodal swój miecz. Ku mojemu zadowoleniu, uniosła tylko swoje wyprofilowane brwi i parsknęła z politowaniem, co jednak nie speszyło młodzieńca.
- Wolny czas? – powtórzyłam po nim nieco zbyt głośno. – Och, o tym  możesz pomarzyć, kochanieńki. Przez najbliższe miesiące będziesz harował jak wół. Jak dwa woły. Jak dwa woły jesienią – uściśliłam, pragnąc w ten dziwny sposób zabłysnąć. Co było niewykonalne.
- Brzmi strasznie – rzekł szczerze Savagin, co ja jedynie potwierdziłam skinieniem głowy.
- Korzystając z ostatnich chwil wolności, zapraszam! – Machnęłam za nim ręką i zwinnie (może nawet nieco zbyt popisowo) wspięłam się na mur ogradzający naszą strefę, który sięgał mi prawie do brody. Warto jednak wspomnieć, że byłam niska i podejrzewałam, Savagina ta przeszkoda stanowić powinna o wiele mniejszy problem.
- No, dalej! – zachęciłam go, zasłaniając oczy przed zachodzącym słońcem, które z góry o wiele bardziej dawało się we znaki. – Co tak stoisz?
Jego niepewna sylwetka wydała mi się w tym momencie niezwykle wiotka i krucha. Przywykłam do tego, że otaczają mnie inni żołnierze – umięśnieni, dobrze zbudowani i, choć wysocy, nie wyglądający tak jak Savagin. A on w tym momencie przypominał – przez swoją posturę i cerę – lichą, młodą brzózkę, która ledwo się utrzyma się pod naporem wiatru.
- Savagin? – zdziwiłam się. – Co jest?
- To wysoko – mruknął chłopak, opuszczając wzrok. – Nie wejdę.
- Spróbuj – powiedziałam motywującym tonem, poklepując miejsce obok siebie. – Ja się wspięłam, a ty nie dasz rady? Jesteś wyższy. Jesteś facetem – stwierdziłam.
- No tak... – Dalej nie miał zamiaru się zbliżyć do muru choćby o krok.
- Coś nie tak? – zapytałam ze zrezygnowaniem, przekrzywiając głowę. – Chcesz być żołnierzem, nie? To wejdź tu w tym momencie! – Raptownie zmieniłam ton, czując w sobie siłę mentorki.
- Ale...
- Nie ma ale! – warknęłam. – Wskakujesz czy mam cię tu wsadzić na oczach wszystkich tutejszych piękności!?
Savagin zaniemówił i po chwili namysłu zacisnął pięści, stawiając kilka kroków w stronę muru. Widziałam po jego twarzy, że się boi. Wyczułam, że nie wysokości, a braku swoich umiejętności. Nie chciał się upokorzyć.
- Kto by chciał... – mruknęłam sama do siebie i gdy tylko młodzieniec oparł stopę o wystający z muru kamień, zupełnie niezauważalnie schwyciłam go za przedramię i wciągnęłam wyżej. On bez słowa usadowił się obok i odwrócił głowę, wlepiając spojrzenie turkusowych oczu w odległy punkt.
- Jeśli chcesz zostać kimkolwiek w wojsku – powiedziałam z wolna, trącając go przyjacielsko w ramię – musisz wziąć się do roboty.
- Kiedy ja nie chcę – szepnął łamiącym się głosem Savagin, chowając głowę w ramionach. – Przecież sama widzisz. Nie nadaję się.
Roześmiałam się cicho, kręcąc głową. Wyprostowałam się i zmrużyłam oczy, wpatrując w dachy budynków koszar, których matowe, gliniane dachówki przeglądały się w słońcu. Uroczy był ten ich pomarańcz, poruszający i ciepły. Jak całe Anarit.
- Savagin, kretynie – wymamrotałam pieszczotliwie. – Rozejrzyj się, ile osób nie jest na swoim miejscu. Ile osób robi coś innego, niż by chciało. I wyobraź sobie, co by się stało, gdyby te osoby, mimo wszystko, nie starały się wykonywać swoich zajęć jak najlepiej. Gdyby piekarz bez powołania spalał codziennie pieczywo, bo rozmyślałby o tym, jak bardzo chce być pisarzem, a medyk podczas operacji nie zaszył rany, bo kojarzyła mu się ona z krawiectwem, które za czasów dziecięcych sobie ukochał. Może się miniesz z powołaniem, może nie? Nie przekreślaj się na starcie. O, mam dobry przykład. Spójrz na nią...
Wskazałam szlachcicowi ćwiczącą podciąganie się na drążku znaną mi z armii dziewczynę, której sylwetka była więcej niż nienaganna. Była niemalże idealna.
- Ona, gdy zjawiła się tutaj dwa lata temu, była ponurą dziewczynką z nadwagą. Dziś jest głównym obiektem zainteresowań żołnierzy i zdecydowanie zhardziała. Dlaczego? Bo się nie poddała! – oznajmiłam, z dumą zakańczając swoją wypowiedź.
- Wiesz co, pani mentor? – zagadnął wtedy Savagin, przechylając głowę w moją stronę i wodząc wzrokiem po mojej rozświetlonej słońcem twarzy. Na jego własnej zabłąkał się całkiem sympatyczny uśmiech. – Ty też musiałaś minąć się z powołaniem. Na filozofii wszystkie miejsca były zajęte?
Zamilkłam na moment, zaciskając usta. Gdy wreszcie przemówiłam, moje słowa były jasne, zwięzłe i okrutne.
- Jutro o piątej widzimy się tu na treningu.
A satysfakcja – dzika i nieopisana.

sobota, 2 czerwca 2012

Prolog

Zapewne niejeden z was marzył, by zmienić swoje życie na ciekawsze. Rzucić się w wir przygód, zapełnić pustkę w sercu rycerską miłością wymagającą heroicznych poświęceń i – to zapewne już szczyt owych marzeń – pokonać znaczącego wroga, najlepiej w postaci ohydnego potwora. Bo, bądźmy szczerzy, zawsze to ładniej brzmi, nikt też nie obwini delikwenta o morderstwo.
I zapewne też niejeden z was myślał, że gdyby posiadał nadprzyrodzone moce - albo chociaż żył w krainie przepełnionej magią – byłby zupełnie kimś innym. Mógłby wędrować wówczas po całej krainie z mieczem i walczyć ze złem i, o dziwo, chciałoby mu się nawet poświęcić wygodę dla takiej tułaczki. Nigdy by nie był znużony. Otóż, zaskoczę was.
Nazywam się Ircel da Stava, jestem żołnierzem Armii Królewskiej.
I aktualnie cholernie się nudzę.
*
Kamienny korytarz skąpany był w kolorach. Słońce już zachodziło, opromieniając witraże i pozwalając im rzucać barwne cienie na ściany, podłogi i ludzi.
Ci właśnie ludzie byli ubrani w brązowe, gładkie płaszcze. Sztywne kołnierze sięgały im niemal pod sam podbródek, zaś zapięcie biegło na skos, poczynając od szyi, pod ramieniem kończąc. Złociste klamry przyjemnie współgrały z odcieniem płaszcza, tak samo zresztą jak kremowe obramowania mankietów. Tym, co zdawało się nieco zakłócać harmonię w ubiorze ludzi był czarny symbol na ich plecach. Trudno było jednoznacznie określić, czym ów znak był – przypominał literę C, którą ktoś na złość przekreślił na krzyż. Mógłbyś się spokojnie założyć, że byli to żołnierze.
U łukowatego sklepienia wisiał żyrandol, na wpół wypalone świece pokryły się kurzem – nikt najwyraźniej nie korzystał z tego strojnego źródła światła.
Drzwi na końcu korytarza otwarły się z cichym skrzypem, a stanął w nich jasnowłosy, drobny chłopak. Chude nogi drżały ze zdenerwowania, a rozbiegane turkusowe oczy wodziły po zgromadzonych ludziach. Za jego plecami pojawił się rosły mężczyzna, który zapewne dźwigał już piąty krzyżyk na karku. On również nosił brązowy płaszcz, zaś całe mnóstwo odznaczeń świadczyło o jego wysokiej randze. Uśmiechał się ciepło, pocierając ciemny zarost. W końcu skinął lekko ręką i przerwał napiętą ciszę.
- Nada się. Ale potrzebuje dobrego nauczyciela – powiedział stanowczym, głębokim głosem.
Piątka ludzi w płaszczach zasalutowała mu, zdjąwszy rogatywki z głów. A on jakby niewzruszony przeniósł swój opanowany wzrok w głąb korytarza, wprost we wnękę, w której, na skąpanej światłem ławce z sosnowego drewna, siedziałam ja. Zupełnie niewyjściowa, obudzona po półgodzinnej drzemce ledwie pół minuty temu. Z zaspanymi złotymi oczami i czarnymi włosami splecionymi w gruby warkocz. W mojej dłoni wciąż spoczywał strzępek pergaminu i węgielek, których to używałam do notowania. Czując na sobie wzrok mężczyzny, zerwałam się natychmiast, podrywając z ławy porzucony wcześniej płaszcz.
- Majorze Hanvritson! – zasalutowałam, z trudem powstrzymując zawroty głowy spowodowane nagłą zmianą pozycji.
- Wiesz, w czym sprawa? – upewnił się mężczyzna, taksując mnie wzrokiem od góry do dołu.
- Niestety nie do końca, majorze – przyznałam szczerze. Oczekiwał ode mnie, że po nieprzespanej nocy na jakiejś bezsensownej warcie będę wiedzieć, dlaczego ten chłopiec jest taki roztrzęsiony, a Hanvritson wlepia akurat we mnie swoje czujne oczy?
- To nowy rekrut – uściślił major, pchnąwszy chłopaka do przodu. – Savagin Monferatt, twój rodak ponoć.
- Szlachcic? – Uniosłam brwi, wbijając wzrok w chłopaka. Nie cierpiałam paniczyków, a ród Monferatt był doskonale znany w moim rodzinnym kraju. Który, nawiasem mówiąc, całkiem niedawno zniknął z mapy.
- Tak. – Blondyn niepewnie skinął głową, robiąc kolejny krok do przodu. Litości, kiedy mnie przyjmowano do wojska byłam z pewnością młodsza, a jakoś nie trzęsłam się na wszystkie strony.
- Majorze, czy ja dobrze rozu... – zaczęłam podirytowanym tonem.
- Pani podporucznik! - Nie musiał nawet specjalnie podnosić głosu, by wzbudzić respekt. Hanvritson nie zmienił się zupełnie, odkąd go zobaczyłam kilka lat temu po raz pierwszy.  – Wybrałem panią i na tym skończymy rozmowę. Proszę wybaczyć.
Wyminął zgrabnie jasnowłosego rekruta i pewnym krokiem ruszył przez korytarz. Wsłuchiwałam się w odgłosy jego kroków, drapiąc leniwie po policzku krzywo obciętymi paznokciami. Czułam na sobie spojrzenie wszystkich dystyngowanych znajomych po fachu, z których żadnego nie darzyłam specjalną sympatią. Tolerowałam ich, by zaoszczędzić sobie kłopotów. A teraz oni bawili się moim niezadowoleniem, wręcz czułam ich rozbawienie z powodu ciężaru, jaki spadł na mnie. Bo, jakby nie było, ze dwa centary ten wysoki jegomość ważył.
- Dobra, chodź – skinęłam w końcu na niego, siląc się na uśmiech. – Zrobię z ciebie mężczyznę.
Blondyn uniósł brwi, a w jego zielonych tęczówkach zagrało lekkie rozbawienie. Przez moment przeszło mi przez głowę, że on cały czas tylko udawał przestraszonego. Dopiero gdy ruszyliśmy, uspokoiły mnie nieustanna chwiejność jego stóp i szybki oddech, który usiłował ukryć.
- Podporucznik Ircel de Stava – przedstawiłam się, zwalniając, by mógł dotrzymać mi kroku. – Od dziś jestem twoim opiekunem. I myślę, że jesteś na tyle wysoki, byś mógł podczas rozmowy patrzeć mi w twarz? Jest nieco wyżej – warknęłam z niezadowoleniem.
Młodzik tylko uśmiechnął się lekko, mrużąc komicznie jedno oko.
- Jasna sprawa! – rzekł cienko, przełykając ślinę.