Zapewne
niejeden z was marzył, by zmienić swoje życie na ciekawsze. Rzucić się w wir
przygód, zapełnić pustkę w sercu rycerską miłością wymagającą heroicznych
poświęceń i – to zapewne już szczyt owych marzeń – pokonać znaczącego wroga,
najlepiej w postaci ohydnego potwora. Bo, bądźmy szczerzy, zawsze to ładniej
brzmi, nikt też nie obwini delikwenta o morderstwo.
I
zapewne też niejeden z was myślał, że gdyby posiadał nadprzyrodzone moce - albo
chociaż żył w krainie przepełnionej magią – byłby zupełnie kimś innym. Mógłby
wędrować wówczas po całej krainie z mieczem i walczyć ze złem i, o dziwo,
chciałoby mu się nawet poświęcić wygodę dla takiej tułaczki. Nigdy by nie był
znużony. Otóż, zaskoczę was.
Nazywam
się Ircel da Stava, jestem żołnierzem Armii Królewskiej.
I
aktualnie cholernie się nudzę.
*
Kamienny korytarz skąpany był w kolorach.
Słońce już zachodziło, opromieniając witraże i pozwalając im rzucać barwne
cienie na ściany, podłogi i ludzi.
Ci właśnie ludzie byli ubrani w brązowe,
gładkie płaszcze. Sztywne kołnierze sięgały im niemal pod sam podbródek, zaś
zapięcie biegło na skos, poczynając od szyi, pod ramieniem kończąc. Złociste
klamry przyjemnie współgrały z odcieniem płaszcza, tak samo zresztą jak kremowe
obramowania mankietów. Tym, co zdawało się nieco zakłócać harmonię w ubiorze ludzi
był czarny symbol na ich plecach. Trudno było jednoznacznie określić, czym ów
znak był – przypominał literę C,
którą ktoś na złość przekreślił na krzyż. Mógłbyś się spokojnie założyć, że
byli to żołnierze.
U łukowatego sklepienia wisiał żyrandol, na
wpół wypalone świece pokryły się kurzem – nikt najwyraźniej nie korzystał z
tego strojnego źródła światła.
Drzwi na końcu korytarza otwarły się z
cichym skrzypem, a stanął w nich jasnowłosy, drobny chłopak. Chude nogi drżały
ze zdenerwowania, a rozbiegane turkusowe oczy wodziły po zgromadzonych
ludziach. Za jego plecami pojawił się rosły mężczyzna, który zapewne dźwigał
już piąty krzyżyk na karku. On również nosił brązowy płaszcz, zaś całe mnóstwo
odznaczeń świadczyło o jego wysokiej randze. Uśmiechał się ciepło, pocierając
ciemny zarost. W końcu skinął lekko ręką i przerwał napiętą ciszę.
- Nada się. Ale potrzebuje dobrego
nauczyciela – powiedział stanowczym, głębokim głosem.
Piątka ludzi w płaszczach zasalutowała
mu, zdjąwszy rogatywki z głów. A on jakby niewzruszony przeniósł swój opanowany
wzrok w głąb korytarza, wprost we wnękę, w której, na skąpanej światłem ławce z
sosnowego drewna, siedziałam ja. Zupełnie niewyjściowa, obudzona po
półgodzinnej drzemce ledwie pół minuty temu. Z zaspanymi złotymi oczami i
czarnymi włosami splecionymi w gruby warkocz. W mojej dłoni wciąż spoczywał
strzępek pergaminu i węgielek, których to używałam do notowania. Czując na
sobie wzrok mężczyzny, zerwałam się natychmiast, podrywając z ławy porzucony
wcześniej płaszcz.
- Majorze Hanvritson! – zasalutowałam, z
trudem powstrzymując zawroty głowy spowodowane nagłą zmianą pozycji.
- Wiesz, w czym sprawa? – upewnił się
mężczyzna, taksując mnie wzrokiem od góry do dołu.
- Niestety nie do końca, majorze –
przyznałam szczerze. Oczekiwał ode mnie, że po nieprzespanej nocy na jakiejś
bezsensownej warcie będę wiedzieć, dlaczego ten chłopiec jest taki roztrzęsiony,
a Hanvritson wlepia akurat we mnie swoje czujne oczy?
- To nowy rekrut – uściślił major,
pchnąwszy chłopaka do przodu. – Savagin Monferatt, twój rodak ponoć.
- Szlachcic? – Uniosłam brwi, wbijając
wzrok w chłopaka. Nie cierpiałam paniczyków, a ród Monferatt był doskonale
znany w moim rodzinnym kraju. Który, nawiasem mówiąc, całkiem niedawno zniknął
z mapy.
- Tak. – Blondyn niepewnie skinął głową,
robiąc kolejny krok do przodu. Litości, kiedy mnie przyjmowano do wojska byłam z pewnością młodsza, a jakoś nie
trzęsłam się na wszystkie strony.
- Majorze, czy ja dobrze rozu... –
zaczęłam podirytowanym tonem.
- Pani podporucznik! - Nie musiał nawet
specjalnie podnosić głosu, by wzbudzić respekt. Hanvritson nie zmienił się
zupełnie, odkąd go zobaczyłam kilka lat temu po raz pierwszy. – Wybrałem panią i na tym skończymy rozmowę.
Proszę wybaczyć.
Wyminął zgrabnie jasnowłosego rekruta i
pewnym krokiem ruszył przez korytarz. Wsłuchiwałam się w odgłosy jego kroków,
drapiąc leniwie po policzku krzywo obciętymi paznokciami. Czułam na sobie
spojrzenie wszystkich dystyngowanych znajomych po fachu, z których żadnego nie
darzyłam specjalną sympatią. Tolerowałam ich, by zaoszczędzić sobie kłopotów. A
teraz oni bawili się moim niezadowoleniem, wręcz czułam ich rozbawienie z
powodu ciężaru, jaki spadł na mnie. Bo, jakby nie było, ze dwa centary ten
wysoki jegomość ważył.
- Dobra, chodź – skinęłam w końcu na
niego, siląc się na uśmiech. – Zrobię z ciebie mężczyznę.
Blondyn uniósł brwi, a w jego zielonych
tęczówkach zagrało lekkie rozbawienie. Przez moment przeszło mi przez głowę, że
on cały czas tylko udawał przestraszonego. Dopiero gdy ruszyliśmy, uspokoiły
mnie nieustanna chwiejność jego stóp i szybki oddech, który usiłował ukryć.
- Podporucznik Ircel de Stava –
przedstawiłam się, zwalniając, by mógł dotrzymać mi kroku. – Od dziś jestem
twoim opiekunem. I myślę, że jesteś na tyle wysoki, byś mógł podczas rozmowy
patrzeć mi w twarz? Jest nieco wyżej – warknęłam z niezadowoleniem.
Młodzik tylko uśmiechnął się lekko,
mrużąc komicznie jedno oko.
- Jasna sprawa! – rzekł cienko,
przełykając ślinę.